Przygody Olivera |
W sierpniu
2008 dość spontanicznie pojawił się pomysł z zakupem konia. Nie chodziło
jednak o szukanie konia, bo to konkretne konie pojawiły się przypadkiem na
aukcjach Allegro, których to aukcji o sprzedaży koni raczej wcześniej nie
przeglądałam, ale jakoś dziwnym trafem naszła mnie chęć na zorientowanie się
jakie w ogóle są teraz ceny koni. Natknęłam się więc na dwa konie, które
wyjątkowo mnie zainteresowały i nie dały mi spokoju, dwa zupełnie różne i z
różnych końców Polski:
- 1,5 roczna, gniada klaczka z pochodzeniem Folio/Oder, o imieniu Freska
oraz
- półroczny, kary ogierek, Baskir/Czandor.
(zdjęcia autorstwa poprzednich
właścicieli, zaczerpnięte z ofert sprzedaży)
Oba konie rasy Szlachetna Półkrew, z pełnym i nie byle jakim pochodzeniem. Początkowo, ze względów praktycznych bardziej interesowała mnie klacz, a to dlatego że starsza, że szybciej można by na nią wsiąść, a poza tym mogłaby też być mamą. Niestety 1000 km drogi w jedną stronę po konia okazało się zbyt kłopotliwe i ryzykowne i rozsądniej było znaleźć konia gdzieś bliżej, tym bardziej że zdjęcia, które dostałam e-mailem od właścicielki nie ukazywały w pełni tego, co interesowało by mnie najbardziej i nie do końca miałam pewność, że koń jest taki, jakiego się spodziewam.
Zaczęłam się
więc poważniej zastanawiać nad napotkanym ogierkiem. Trochę odstraszał mnie
wiek i długi czas utrzymywania konia zanim będzie z niego jakiś pożytek. Nigdy
wcześniej nie myślałam o zakupie aż tak młodego konia, zawsze raczej brałam
pod uwagę przedział 1,5 - 2,5 roku, pomijając że w tym momencie w ogóle nie planowałam kupna konia
jako takiego, ale ogierek od
początku zauroczył mnie swoim wyglądem, a do tego miałam go bliżej, bo koło
Łobza, czyli 250 km drogi, które w porównaniu do wcześniej rozpatrywanego
tysiąca kilometrów było z pewnością po stronie zalet.
Przede wszystkim zawsze marzył mi się ogier, bo z takimi pracowałam najwięcej
i były to najlepsze lata mojego jeździectwa. Poza tym kare zawsze były tymi
według mnie najładniejszymi, a do tego maluch był jak na swój wiek dobrze i
proporcjonalnie zbudowany, na co po kontaktach z Zakładem Treningowym,
bonitacją i wszelkimi kwalifikacjami byłam zawsze nieco wyczulona.
Zaczęły się więc poważne przemyślenia i
głębsza analiza wszystkich "za i przeciw". Przekopanie rodowodu malucha i to,
co w nim znalazłam, zrobiło na mnie jeszcze większe wrażenie, a drążyć
rodowody też od zawsze uwielbiam :) W końcu doszłam do wniosku, że to właśnie
taki koń jaki od dawna mi się marzył, a sprzedający na moją prośbę podesłali
mi więcej zdjęć i zgodzili się przetrzymać źrebaka chwilę dłużej, tak żebym
mogła zorganizować sobie przyjazd i jego odbiór, więc wyglądało na to, że
wszystko się dobrze układa.
(autor zdjęć M. Wilkoń)
Tak więc w ostatnim tygodniu września odbyła się wyprawa do Polski tylko i wyłącznie w celu obejrzenia źrebaka i ewentualnego zakupu. Pierwsze spotkanie z konikiem miło mnie zaskoczyło, bo konik okazał się wyższy niż się spodziewałam sugerując się jego wiekiem, a i ruszał się całkiem przyzwoicie. Do tego był zadbany i przyzwyczajony do podstawowych zabiegów jak czyszczenie, czy podnoszenie nóg.
Była jednak jedna niepokojąca rzecz... na dolnej linii szyi pojawiła się
znaczna opuchlizna. Właścicielka niezbyt potrafiła określić przyczynę,
sugerując kopnięcie przez innego konia, ale widać było, że obrzęk zupełnie nie
tego typu.
Z pewnością dla malucha był bolesny, bo nie bardzo dawał się tam dotykać, poza
tym cała okolica była rozgrzana. Ze względu na porę roku wykluczyć można było
ukąszenie, moje podejrzenia padły na podaną około tygodnia wcześniej
szczepionkę, która mogła być źle zaaplikowana lub koń zwyczajnie zareagował
alergicznie, bo tak też się zdarza, ale zdaniem właścicielki szczepionka była
bez zarzutu. Skąd więc opuchlizna??? do dziś nie wiem, ale potwierdzono
później wewnętrzny ropień spowodowany prawdopodobnie zastrzykiem.
Tak czy inaczej powiedziano mi, że w najbliższych dniach będzie weterynarz i
poinformują mnie o stanie zdrowia konia.
Poza
tajemniczym obrzękiem koń wydawał się być w porządku. Zostało więc załatwić
transport i znaleźć stajnię w Grudziądzu lub okolicach, w której mógłby sobie
mieszkać, a która nie zjadłaby mnie finansowo. Typowe stajnie sportowe i
rekreacyjne pod tym względem odpadały, w tej, na którą w myślach liczyłam do
dziś przepełnienie, trzeba było pomyśleć o innych znajomych z przydomowymi
stajniami.
Pomyślałam więc o znajomych spod Grudziądza, którym kilka lat wstecz
ujeżdżałam klaczkę, a którzy wciąż przydomowo hodują konie zimnokrwiste.
Warunki gospodarskie, bo oprócz koni są też i krowy, ale atmosfera życzliwa
dla zwierząt i wiem, że żadnemu krzywda się tam nie stanie, a i jeść dostaną
jak trzeba, więc można spać spokojnie.
Na szczęście dla mnie i Oliverka znalazło się u Nich miejsce, a właściciele po
zapoznaniu się ze sprawą i przemyśleniu jej zgodzili się malucha u siebie
potrzymać.
W trakcie załatwiania wszystkiego zostałam poinformowana, że opuchlizna z szyi
schodzi i że stan się poprawia.
Kwestia transportu poszła sprawniej. Początkowo pan Lucjan ze stajni z ogierami
załatwił mi kierowcę, miałam tylko pożyczyć przyczepkę ze stajni, do której
koń miał przyjechać, bo była mniejsza i wyjazd był umówiony na wtorek 30tego
września.
Niespodziewanie sprawa nabrała tempa i w sobotni wieczór miałam telefon
od właścicieli stajni i przyczepy, że mogą mi sami konia przywieźć, ale w
niedzielę. Tak więc chwilę później szybki telefon do Bonina czy możemy
źrebaczka odebrać jutro i rano pakowaliśmy się w samochód.
Dotarliśmy na miejsce około godziny 14:00. Okazało się, że z opuchlizną nic
się właściwie nie zmieniło, mimo że minęło około tygodnia, nadal była widoczna
z daleka i ciepła, tyle że chyba miej bolesna, bo źrebak nie uciekał przed
dotykiem. Przyczyna nadal tajemnicza i nieznana, przynajmniej dla mnie jako
kupującej. Tłumaczenia sprzedawcy nieco dla mnie nie jasne i dziwne, ale w
świecie handlu tak to już jest, że każdy dba o własny interes, by wyjść jak
najlepiej i nie ma się co dziwić... weterynarz niby był, ale konkretnej
diagnozy nie było, więc co do jego wizyty też miałabym wątpliwości, czy się w
ogóle odbyła. Telefoniczna rozmowa z weterynarzem również odbyła się w
oddaleniu od nas, tak więc treści nie znam, po jej zakończeniu zostałam tylko
poinformowana przez sprzedawcę, że to na pewno zejdzie, tylko trochę potrwa,
ale znów żadnych konkretów.
Na korzyść sprzedawcy była jedynie propozycja, że potrzymają konia do
wyleczenia i mogę go wtedy odebrać, ale dla mnie sprawa nie była taka prosta
jak jechałam po to specjalnie z Anglii, a i samo jeżdżenie z przyczepą po 250
km w jedną stronę kosztuje czasu i pieniędzy, więc fundowanie sobie takiej
zabawy po raz kolejny było dla mnie zbyt kłopotliwe.
Zdecydowałam się wziąć konia, ale na kilku okolicznościowych warunkach
zastrzeżonych pisemną umową, uwzględniających komplikacje zdrowotne u konia
spowodowane obrzękiem szyi, które ewentualnie mogą nastąpić.
Tak więc umowa kupna/sprzedaży konia była dość nietypowa, a termin całkowitej
spłaty opóźniony o około miesiąc, który miał pokazać co będzie się dalej
działo z szyją Olivera.
Załadunek źrebaka okazał się bardziej kłopotliwy, niż się
ktokolwiek spodziewał. Przyczepka w samych drzwiach stajni, ale Oliver ani
myślał do niej wejść, co prawda był moment, że czterema nogami stał już na
klapie, ale się wystraszył, udało mu się niestety wyszarpać do tyłu i od tego
momentu było tylko gorzej :( zaczął dębować i machać przednimi kopytkami,
trzeba było uważać na głowy, był moment, że się nawet przewrócił. Wstawiliśmy
już nawet do przyczepy jego mamę, z nadzieją, że do niej wejdzie, ale to go
też nie przekonało. Po prawie dwóch godzinach prób wyczerpały nam się pomysły.
Zawołano sąsiada ze wsi i razem z kierowcą praktycznie wnieśli źrebaka do
przyczepy, podnosząc mu cały zadek i zmuszając do przebierania tylko przednimi
nogami, na co zdziwiony maluch klęknął na nadgarstkach i oparł się nosem o
podłogę, ale już nie miał wyjścia. Jak tylko pozamykaliśmy wszystko jak trzeba
ruszyliśmy w drogę. Oczywiście bez szarpaniny w przyczepce się nie obyło, parę
razy zatrzymaliśmy się, by sprawdzić czy wszystko w porządku, ale ogólnie
poszło już bez przeszkód. Tyle, że Oliver pół drogi wołał jeszcze kolegów i
mamusię :)
Do nowego domku dotaliśmy już po ciemku, bo około godziny 21:00. Z przyczepy konik wyszedł całkiem spokojnie, bał się tylko wejść do nowego boksu, ale pachnące sianko w wyciągniętej ręce szybko go przekonało.
Pierwszą dobę spędził w stajni sam, bo reszta koni pasła się jeszcze na łąkach. Ponieważ padok nie był jeszcze uprzątnięty z chwastów i innych rzeczy, a maluch terenu nie znał, pierwsze wyjścia na zewnątrz były pod kontrolą. Najpierw spacerowaliśmy na uwiązie, później Oliver zwiedzał już sam tyle że pod obserwacją.
Następnego popołudnia przyprowadzono mu koleżankę - czteroletnią karą Poliankę, rasy wielkopolskiej. Oliver był w pełni szczęścia, gdyby nie ściana pomiędzy boksami chyba by się do niej przykleił :)
Kolejne kilka
dni po padoku biegały jeszcze osobno, ale górne skrzydła drzwi boksów zawsze
były otwarte, więc konie cały czas miały z sobą kontakt i mogły się do siebie
przyzwyczajać. W końcu pozwoliliśmy im wspólnie ganiać na dworze, kopaniny nie
było, co najwyżej tulenie uszu, straszenie zębami czy kilka pisków, ale na tym
się skończyło.
Sam Oliver chyba potraktował koleżankę jako nową mamę, bo długi czas jak się
do nich podchodziło na padoku, to chował się za nią i ani myślał sam wychylić
nos w stronę ludzi.
Niestety w
nowej stajni wyszło na jaw kilka innych wad, które przeoczyliśmy w pośpiechu
załatwiania spraw papierkowych i finansowych, ale te na szczęście nie były
jeszcze zakończone, więc podjęłam próby negocjacji... nieszczęsne w swoim
przebiegu jak się później okazało, ale o tym za chwilę.
Pierwsza rzecz, że kiedy już po miesięcznym smarowaniu ropnia szyi różnymi
maściami udało nam się go pozbyć, szyja się nie wyprostowała, a została jakby
jelenia, co jak wiadomo jest wadą anatomiczną i szczególnie u koni skoczków
niepożądaną, gdyż utrudnia rozbudowę niektórych partii mięśni szyi i może
utrudniać koniowi utrzymywanie równowagi szczególnie z jeźdźcem na grzbiecie.
Druga sprawa - właściciele
stajni zauważyli, że w trakcie jedzenia koń gubi paszę i po obejrzeniu
uzębienia okazało się, że szczęki są nierówne i nie schodzą się z jednej
strony tak jak powinny.
Trzecia rzecz, która wciąż mnie zastanawia, a która względem moich planów może
mieć największe znaczenie, to taka, że na dzień obecny Oliver ma zadatki na
lewostronnego wnętra. Póki co sprawa przesądzona nie jest, znawcy i hodowcy
pocieszają mnie, że konik młody i ma jeszcze czas, więc nie mam się martwić na
zapas, ale jak się ma konkretne plany odnośnie takiego konia, to każda taka
rzecz zastanawia... no ale mówią, żeby się nie martwić na zapas, bo niektóre
źrebaki ze swoją ogierowatością potrafią się dość długo ociągać ;)
W każdym
razie na podstawie tych trzech rzeczy wystąpiłam z prośba negocjacji końcowej
ceny, na co spotkałam się wybuchem ataków na moją osobę i wyrzutów w ogóle nie
na temat ceny. Zarzucono mi nawet brak pojęcia na temat koni i ich hodowli,
ale w sumie sprzedający nie znali wcześniej ani kierunku mojego wykształcenia,
ani wcześniejszych doświadczeń. Dyskusja stała się mało przyjemna i nawet
uciążliwa, sprzedawca wystąpił nawet z żądaniem odwiezienia konia i tutaj
cieszyłam się bardzo, że umowa zastrzegała termin spłaty, który jeszcze nie
minął, więc zarzucanie mi nie wywiązania się z umowy, było niczym nie poparte,
tak samo jak takie żądania.
Ton rozmowy nieco się zmienił, kiedy do dyskusji dołączył się współwłaściciel
konia przebywający za granicą, a ja zapoznałam ich ze swoją wiedzą w tej
dziedzinie, ale co do ceny niewiele udało mi się wynegocjować. Sprzedawcy z
góry ustawieni byli na nie. Uważam tylko, że niepotrzebnie marnowali mój czas
i nerwy, zamiast kulturalnie napisać, że nie ma możliwości negocjacji i byłaby
całkiem inna rozmowa i inne wspomnienia.
Cała reszta została załatwiona w terminie zgodnym z umową i wreszcie 12-tego listopada 2008 roku stałam się w pełni właścicielką ogierka imieniem Oliver Lake :)
Początkowo
Oliver dostał miejsce w dwuboksowej części stajni, z koleżanką Poli obok,
gdzie bezpośrednio z boksów konie miały wyjście na padok, tak więc w ciągu
dnia cały czas mogły wchodzić i wychodzić kiedy miały ochotę.
Po miesiącu odbyła się mała przeprowadzka związana z powrotem grubasów z łąk i
od tej pory maluch ma swój boks o nieco niższym suficie, koleżanka nadal w
sąsiedztwie na stanowisku obok, po drugiej stronie drabinki na siano obecnie
towarzystwa dotrzymuje mu około miesięczny cielaczek, a po przeciwnej stronie
boksu są jeszcze trzy mlekodajne sąsiadki. Oprócz tego na noc przychodzi do
boksu kotka, która zwija się na słomie w kąciku boksu i tak pod kopytami
Olivera przesypia niemal każdą noc. Towarzystwa mu więc nie brak.
Większość
dnia, bo od rannego do popołudniowego karmienia Oliver chodzi
sobie po padoczku z Poli, w sąsiedztwie pozostałych siedmiu grubasków
oddzielonych pastuchem, bo te są mniej przyjazne przy bliższym spotkaniu.
Chociaż z najmłodszymi pozwoliłam mu czasem pobiegać pod nadzorem.
Przez ostatnie trzy miesiące Oliverkowi sporo się urosło, wyrósł już trochę ze swoich szczudeł. Na poczatku przewyższał mnie tylko uszami, a teraz ma już kłąb niemal wyżej od mojego ramienia. Nawet po trzech tygodniach grudnia widać było sporą różnicę. Szyja nie budzi już zarzutu, a i ze zgryzem chyba jest już lepiej.
Przy każdej okazji staram się uczyć go nowych rzeczy, tak więc na chwilę obecną maluch gania już na lonży w obie strony, cofa się z lonży, zmienia kierunki, nie ucieka od dotyku czy machania bata, albo od szelestu reklamówki na grzbiecie.
Powoli przyzwyczajamy się też do różnego typu ubranek - ochraniacze i kalosze na nogach chyba nawet nie zostały przez konika zauważone, jakoś przyjął je bez reakcji :) derka w pierwszej chwili była bardziej straszna, szczególnie jak wskakiwała mu na grzbiet, ale już straszyć przestała, podobnie czaprak z pasem do mocowania derki, w którym to Oliver biegał na lonży.
Z dawaniem kopyt mamy humory, ale w oczekiwaniu na kowala sama dałam radę z grubsza przyciąć kopytka i nawet z tylnymi poszło łatwiej niż z przednimi, wiec ogólnie nie jest źle, tylko się maluchowi stanie na trzech nogach dłużyło, ale za to wszelkie stukanie w kopyta w ogóle go nie interesowało.
No i jak na razie nie bardzo lubimy dotykanie po uszach, ale nad tym też w każdej chwili pracujemy ;)
Charakterek na razie ma nieco z osiołka, leniucha i poczciwej szkapy, prędzej się zaprze niż ucieknie i bardziej ma tendencje do dębowania niż brykania czy kopania. Jak na ogierka to zadziwia wszystkich swoim spokojem i obojętnością wobec otaczających go nowości. Za to ciekawości mu nie brak. Wszystko musi obwąchać, wszędzie poszperać wargami, spróbować przeciągnąć kota za ogon czy ucho przez szczebelki boksu, ale na szczęście dla kota łapie tylko wargami, a nie zębami :) Cóż... lepszy uparciuch i leniwiec, niż ogierowaty wariat.
Bardzo przyzwyczaił się do towarzystwa Polianki i kiedy zostaje w stajni sam to rży, a na padoku zaraz staje przy wyjściu i chce do stajni, raz nawet wybiegł zrywając taśmy pastucha i mimo włączonego prądu, chyba ich nie zauważył.
Na gwiazdkę 2008 dostaliśmy z Oliverkiem przemiły prezent z Wyszkowa - portret malucha namalowany farbami olejnymi przez Henryka Krajewskiego. Na prośbę autora i pani Basi zrobiliśmy zdjęcia Oliverka z portretem. Oczywiście Oliver musiał wetknąć w niego swój nos i sprawdzić czy jest może jadalny :) Poniżej również wzór, na podstawie którego obraz powstał.
Tak więc... Oliverek sobie rośnie, a ja mam skuteczne zajęcie na każdą wolną chwilę. Mam nadzieję, że zgodnie z rodowodem wyrośnie z niego przyzwoity skoczek, a może i tatuś kolejnych skoczków. Na razie marzeń sporo, ale długa droga i jeszcze więcej pracy przed nami, co z tego wyjdzie...? Poczekamy, popracujemy - zobaczymy... ;)
Więcej zdjęć w Galerii Olivera!
Zapraszamy!