Historia Delli

Pierwsze spotkanie z Dellą miało miejsce w maju 2009 roku w stajni Święte. Była jedną z czterech kandydatek do ujeżdżenia, bo chociaż miała już 7 lat, to jeszcze nikt na niej nie siedział. Przyjechała tu może z pół roku wcześniej i jak do tej pory uczyła się kontaktu z ludźmi. Z poprzedniej stajni wyniosła niestety przykre doświadczenia i złe nawyki, którymi próbowała się po prostu bronić - tulenie uszu, kłapanie zębami, bez wątpienia była gotowa ugryźć, bo i kopytami potrafiła machać na wszystkie strony i to z konkretnym zamiarem wycelowania w człowieka. Ogólnie wytrenowano u niej skojarzenie typu: otwierają drzwi tzn. będą krzyczeć, machać batem, albo i bić, więc trzeba się ratować! a najlepszą obroną jest atak, więc trzeba się na nich rzucić zanim oni zaatakują.
Przy pierwszej okazji widziałam ją jedynie stojącą na stanowisku pomiędzy innymi końmi, bez bliższego kontaktu, właściwie z czterech klaczy ta miała być ujeżdżana jako ostatnia, więc tej agresji nie miałam okazji jeszcze zaobserwować. Przypadkiem wyszło inaczej i chwilę potem poznałam Dellę nieco lepiej...

    20 maja 2009 roku zgodnie z wcześniejszymi uzgodnieniami z właścicielem, pojechałam przed południem do stajni i miałam zacząć pracę z gniadą trzylatką. Okazało się jednak, że o moim przyjeździe zapomniano, wyznaczona klacz poszła już na pastwisko z resztą koni i nie bardzo była szansa na jej sprowadzenie do stajni przed wieczornym powrotem całego stada. Jednak przypadkiem w stajni została Della, do której miał przyjechać weterynarz, więc żeby nie tracić czasu i zachodu postanowiliśmy, że zaczniemy od niej. Prawdę mówiąc właściciel stajni chyba nie bardzo wierzył, że na tego konia uda się wsiąść, a przynajmniej na pewno nie w takim czasie w jakim mi się to udało :)

    Przyznam, że początek był trudny i raczej niezbyt dla mnie zachęcający... Najpierw stajennemu pracownikowi kazano wyprowadzić Dellę na stanowisko przed stajnią, żebym mogła ją tam sobie wyczyścić i przygotować. Klacz przeciągnęła go drogą okrężną po całym padoku, nawet z przeciągnięta przez pysk lonżą i po dość konkretnej walce dotarła dopiero na wyznaczone miejsce.
Zabrałam się do czyszczenia, ale przy każdym dotknięciu szczotką musiałam robić uniki to przed zębami, to przed którymś kopytem, więc wymagało to sporej gimnastyki i koncentracji jednocześnie. Na początek samo ogłowie, trochę zadzierania głowy w chmury przy przekładaniu uszu, ale daliśmy radę... lonża i spacer na padok, oczywiście bez prób przeciągnięcia mnie w stronę stajni obyć się nie mogło, ale ja też uparta jestem, więc na padok dotarłyśmy. Niestety przestrzeni na nim było dużo, do nauki chodzenia na lonży niekoniecznie było to pomocne, trudno powiedzieć kto się tam więcej nabiegał - ja czy koń. Na wzajemnym przeciąganiu się spędziłyśmy 2,5 godziny, stępem klacz zrobiła czasem jakieś kółko, ale w kłusie nie było mowy, przy okazji mała demolka ogrodzenia, na które spadła przy próbach dębowania, na szczęście bez większych strat czy uszczerbków na zdrowiu konia.

     

Z dnia na dzień szło jednak coraz lepiej, chociaż na wszelkie machnięcia bata klacz reagowała agresją i nawet próbowała doskoczyć do mnie z zębami, ale zaczęłyśmy się dogadywać po dobroci, do tego stopnia, że mogłam jej nawet pryskać rany sprayem, co wcześniej robił właściciel z pomocą stajennego i dudki :/
Już piątego dnia wspólnej pracy wdrapałam się na jej siodło, na co jedyną reakcją konia było lekkie wstrząśnięcie się i drżące nogi, ale prowadzona przez koleżankę grzecznie szła stępem, co jedynie wyginając się do zewnątrz z racji dziwnego ciężaru na grzbiecie :) Po kolejnych trzech dniach jeździłyśmy już swobodnie bez lonży stępem i kłusem, wjeżdżając nawet do przystajennej rzeczki.

     

Niestety popracowałyśmy w sumie tylko 9 dni po czym z winy innego konia trafiłam do szpitala na dłuższy pobyt niestety, a Della w tym czasie poszła w zapomnienie, bo nikt inny na nią nie wsiadał i z nią nie pracował.

    Podczas mojego pobytu w szpitalu dostałam informacje, że klacz jest na sprzedaż w dodatku zaźrebiona. Trochę mnie ten temat zainteresował, ale trudno było od razu zdecydować się na zakup mając już dwa konie na utrzymaniu (Oliver i Neruś), a do tego leżąc z połamaną miednicą z widokiem na kolejne 2 miesiące leżenia i nie wiadomo co dalej...
W końcu zapadła jednak decyzja... Neruś został wystawiony do sprzedaży, trudno mi było o tym zdecydować, bo miałam do niego ogromny sentyment, ale z drugiej strony mały konik, bez pochodzenia, ogier, czy nawet jako wałach, do hodowli zupełnie nie przydatny, do jazdy owszem, ale co z tego jak moje widoki na najbliższą jazdę były dalekie i konikiem też nie bardzo miał się kto zajmować, a z resztą koni biegać nie mógł, no bo ogier w końcu.
Della mogła chodzić z resztą koni na padok, do jazdy póki co koń nie był mi potrzebny, a na wiosnę miał pojawić się źrebaczek, więc zapowiadało się prościej i bardziej korzystnie. Poza tym nawet na przyszłość duży koń to i można więcej potrenować niż na koniku polskim. Po dwóch miesiącach wystawiania ogłoszeń konik znalazł nowego właściciela, ja byłam już na nogach, co prawda z podporą kul, ale jednak, po chwili spokojnego przemyślenia sytuacji, bo wątpliwości było nie mało, postanowiłam faktycznie kupić Dellę. Jej właściciel zgodził się nawet na dogodne dla mnie warunki i tak 11 września 2009 roku Della przyjechała do stajni, w której stał Oliver i stała się moim koniem.

    Oczywiście jak i w przypadku Olivera nie mogło to być tak proste i kolorowe, więc zaczęły się schodki...
Najpierw okazało się, że klacz źrebna niestety nie jest, poprzedni właściciel niby zdeklarował się ją pokryć bez kosztów, ale przy pierwszej próbie, biorąc ją na piąty dzień od mojego zgłoszenia, że klacz ma ruję i tak twierdził, że jest źrebna, chociaż moje zdanie było takie, że po prostu ruja się już niemal skończyła. Kolejnym razem odmówił przetransportowania klaczy do ogiera na swój koszt, więc ostatecznie z ponownego krycia nic nie wyszło, ale może i dobrze, bo... o tym za chwilę.

    Druga rzecz, to jej przydatność wierzchowa... niby w maju sama na niej siedziałam i nie było żadnych problemów, to jednak od tamtego czasu klacz nie widziała siodła na oczy. Co prawda z samym siodłaniem było OK, dwa razy udało się nawet wsiąść i pojeździć koleżance Asi, ale później za każdym razem przy samej próbie wsiadania, było rodeo na miarę najlepszych westernów :/ sama chętnie bym z nią powalczyła, ale z racji powypadkowej niedyspozycji musiałam z tego zrezygnować, a na dużych padokach możliwości szkolenia takiego konia były ograniczone, albo raczej właśnie nieograniczone i Della mogła sobie fruwać bez opamiętania. Tak więc, póki co jazda na niej możliwa nie była i koń stał właściwie bezużyteczny, bo...

    ... kolejna sprawa, to otrzymanie paszportu, który poprzedni właściciel miał przepisać na moje nazwisko, a którego później nie chciał mi wydać próbując wymusić wcześniejszą spłatę drugiej raty (bo spłatę konia uzgodniliśmy na dwie raty) przed ustalonym na umowie kupna-sprzedaży terminem, a przez co ja nie mogłam konia przewieźć do innej stajni, ani nic z nim zrobić, cóż... tak właściwie to w ogóle nie powinien stać u mnie bez dokumentów.
Po czterech miesiącach czekania na paszport wysłałam pocztą pisemną prośbę o jego wydanie, na co również dostałam odpowiedź odmowną, a w konsekwencji czego zgłosiłam się o pomoc do Miejskiego Rzecznika Praw Konsumenta. Następnie na jego polecenie sprawa została zgłoszona do takich instytucji jak: Powiatowy Inspektorat Weterynarii, Związki Hodowców koni - okręgowy i główny, a ostatecznie także i w Policji. I tutaj zaczęło się dziać jeszcze ciekawiej... zostałam poinformowana, że udokumentowane w paszporcie pochodzenie klaczy (rodzice) nie jest zgodne z genetycznymi badaniami krwi, jakie były zrobione wcześniej, a więc sprzedający wiedział o tym fakcie i nie poinformował mnie o nim przy sprzedaży, mało tego sam potwierdzał, że klacz jest po rodzicach widniejących w dokumencie.
Paszport nadal był w posiadaniu poprzedniego właściciela, nadal nie przepisany na moje nazwisko, ale z powodu zaistniałej sytuacji wynegocjowałam obniżenie ceny konia, tym samym spłacając drugą ratę wcześniej i odzyskując paszport po sześciu miesiącach od zakupu konia! Nie do pomyślenia, a jednak... mogę tu tylko dodać, że spisywanie umowy kupna-sprzedaży i ustalenia na niej konkretnych szczegółów odnośnie spłaty i terminów było tutaj jedyną rzeczą, dzięki której udało mi się czegokolwiek domagać, dlatego rada dla wszystkich - kupując czy sprzedając konie spisujcie umowy i to jak najbardziej szczegółowe!
Na tym jednak sprawa się nie skończyła, bo chociaż zgłosiłam na Policji, że paszport już mam, to jednak z racji zatajenia ważnych informacji zajął się tym prokurator, a nawet przekazał sprawę do sądu, w konsekwencji czego były właściciel poniósł niemałe koszty grzywny i całego postępowania śledczego. Mam nadzieję, że jest to dobry przykład dla wszystkich sprzedających i handlarzy, by podawać faktyczne informacje na temat sprzedawanych koni.

    Tak więc niestety Delli paszport musiałam odesłać do Związku Hodowców Koni i teraz czekamy na nowy, w którym pochodzenie niestety obustronnie będzie miała NN :( dlatego właśnie może dobrze, że źrebaka nie było, bo pochodzenia też by nie miał, a swoją drogą, to kto wie ile w tej ciąży było prawdy, może tyle samo, co w rodzicach Delii... bo jak na 4-5ty miesiąc ciąży to klacz była wybitnie chuda w momencie gdy mi ją przywieziono, a pierwsza ruja pojawiła się już w 10 dni po tym.

     

Prawdy zapewne się już nie dowiem, a domyślać można się wiele, grunt, że za to co wyszło winny dostał nauczkę, a Della trafiła w dobre ręce, a nie w jednostronną podróż, która przy jej zachowaniu i braku pochodzenia prawdopodobnie by ją czekała.

    Ale chwilę w tył... od lutego zaczęłam myśleć o przeniesieniu Delli do innej stajni, w Grudziądzu, z racji że byłam w niej na co dzień i mam ją niemal pod domem, a Della wymagała po pierwsze stałej i konsekwentnej opieki, po drugie czas było wziąć ją pod siodło i zacząć szkolić z góry. Moje kości pozrastały się już na tyle, że mogłam się za to powoli zabierać z mała pomocą innych osób ;)
Jak tylko odzyskałam dokumenty zorganizowałam transport i 16tego marca 2010 roku Della przeprowadziła się do Rywala. Na początek stała w oddzielnej części stajni, w obszernym boksie, ale bez towarzystwa innych koni, co podziałało na korzyść w jej zachowaniu, bo z samotności zaczęła chętniej wychylać się do ludzi :)

     

Zabraliśmy się od razu za ponowne ujeżdżanie konia, ale Della raczej nie miała ochoty na współpracę z siodłem i początkowo po każdym jego założeniu robiła rodeo, po którymś razie zrozumiała, że jak krzyczą to robi coś źle i zaczęła się trochę bardziej zastanawiać :)

     

Po jakichś dwóch tygodniach gonienia się po hali, zaczęliśmy się wieszać na siodle, a w końcu posadziliśmy na niej jeźdźca - przypadkowa kandydatka na instruktora rekreacji, bo akurat kursanci mieli zajęcia w stajni i szukałam odważnego, a tak na prawdę to pełnoletniej i dobrze siedzącej osoby, bo te które na co dzień pomagają mi w stajni niestety albo mają poniżej 18 lat, albo niekoniecznie na tyle dobrze siedzą by przetrwać rodeo, jakie Della pokazała nam na jesieni :)
A sama Della chyba postanowiła nam zrobić niespodziankę i przyjęła to dość spokojnie, małe drgawki nóg przy samym wsiadaniu, a później nawet kłus bez lonży już był. Kolejny tydzień, może dwa, wsiadały na nią dziewczyny ze stajni, bo ja sama aż tak pewnie się jeszcze nie czułam...

... ale za długo też nie wytrzymałam, bo jakby inaczej :) No i zaczęły się jazdy na własnym koniu!

Niestety znów nie trwały długo, bo dostałam wezwanie do sanatorium i na 3 tygodnie musiałam się Z Dellcią rozstać. Początkowo dziewczyny wsiadały, jeździły, ale po jakimś tygodniu mojej nieobecności Delli zaszkliło się lewe oko i dostałam telefon, że klacz na nie nie widzi. Przyczyna nieznana, może się uderzyła w stajni, może czymś zakłuła, może jeszcze co innego... kolejny tydzień bez zmian, przed moim powrotem wychodziła tylko luzem na padok, pod koniec nawet nie wychodziła, bo nie dała się nikomu wyprowadzić.
    Jak tylko dotarłam do Grudziądza poszłam do stajni, ku zdziwieniu wszystkich wyszła ze mną ze stajni zupełnie bez problemu, ale podczas próby gonienia jej w hali przewróciła się na kępce siana, bo po prostu jej nie widziała i na lewą stronę w ogóle nie chciała biegać. Przy prowadzeniu w ręce obijała się o mnie głową, bo nie widziała że tam idę. Wróciliśmy przed stajnię, żeby konia wyczyścić, osiodłać, wziąć może chociaż na stęp pod jeźdźcem, bo sama oczywiście się stęskniłam za Delli grzbietem ;) poza tym chciałam zrobić przymiarkę nowych ochraniaczy i całego kompletu, który dopiero co przyszedł pocztą z Anglii.
Konik był strasznie niespokojny, tym bardziej, że po deszczu z daszku kapała jej przed nosem woda od strony chorego oka, a do tego zamieszania przed stajnią było sporo, bo przygotowania koni na rekreację, przy tym sporo osób, z innej stajni przyjechali po źrebaka i podstawiali przyczepę do jego załadunku, tak więc postanowiłam Dellę zabrać już w siodle na halę i tam ją polonżować. Próba zrobienia kroku w przód, w stronę hali i klacz wyskoczyła jak poparzona, z kolejną próbą rodeo, uderzając mnie głową i przewracając na ziemię, ale niby nic się nie stało, więc na halę po chwili doszłyśmy, pobiegałyśmy chwilę dopóki odruchowo nie złapałam się za głowę i stwierdziłam, że mam krew na palcach... tak więc Della chwilę później wróciła do stajni, a ja odwiedziłam izbę przyjęć, gdzie założono mi 2 szwy - stała klientka po prostu :) Swoją drogą nie ma to jak efektowny powrót z relaksu i spotkanie z własnym koniem, ha ha :)

    Kolejne kilka dni Della nadal szalała i wsiąść się nie bardzo dało, ale pracowaliśmy nad chodzeniem na głos i znaki ręką, żeby z tej ślepej strony się o mnie nie obijała i poszło całkiem dobrze, nawet nauczyła się cofać na samo cmokanie. Po tygodniu wdrapałam się już na siodło, a po kolejnym zaczęłyśmy pierwsze małe skoki.

    Oko trochę się wyklarowało, co to było nie wiadomo, bo nawet weterynarz nie dawał szans na wyleczenie, ale prawdopodobnie nieszczęsna miesięczna ślepota. Co prawda mglista plamka na oku cały czas jest, ale konik z pewnością wzrok odzyskał w znacznym stopniu widząc po jego reakcjach i zachowaniu.

    Teraz powoli sobie trenujemy, trochę z ziemi, trochę z siodła, Della nauczyła się w końcu grzecznie dawać nogi do czyszczenia czy nawet piłowania kopyt, co prawda nadal jest nieufna do nowych i mniej jej znanych osób, na które wciąż odruchowo tuli uszy, ale już nikogo nie próbuje ugryźć czy świadomie zrobić mu krzywdy, jedynie kapiąca z dachu woda i zraszacze na padoku są nadal naszym postrachem, ale myślę że z czasem i one przestaną straszyć.

Do południa chodzi sobie luzem z innymi końmi ze stajni, czasami idziemy się popaść na zielone, więc relaks też ma zapewniony.

    Lubimy się coraz bardziej, koń się robi coraz fajniejszy, dogadujemy się też nieźle, chociaż nieporozumienia zdarzają się jak wszędzie, ale jest ich coraz mniej, a ja mam z Delli dużo radości i satysfakcji, szczególnie, że robimy postępy.

    No i właśnie wynikiem tych postępów był pierwszy start Delli w Rekreacyjnych Zawodach Jeździeckich, które zorganizowaliśmy 11 lipca 2010 roku w Ośrodku Jeździeckim Rywal. Niestety sama nie brałam w nich udziału, bo jako organizator imprezy nie miałam na to czasu, tak więc na grzbiecie Delli wystartowały trzy uczennice ośrodka: Monika Chyła, Paulina Krzyżanowska oraz Nicoletta Neuman. W parze z pierwszą amazonką Della zajęła I miejsce w najniższym konkursie "LLL" rozgrywanym do wysokości 40 cm. Nisko, ale to w końcu pierwszy start konia, a także Moniki, a wygrana była dla wszystkich ogromnym, ale oczywiście bardzo miłym zaskoczeniem!

   

    W kolejnych drugich i trzecich zawodach Della znów wzięła udział pod różnymi jeźdźcami z rekreacji, za każdym razem zdobywając jakieś nagrodzone miejsce. Z czasem coraz więcej jeździła na niej klubowiczka Magda pokonując na Delli coraz to wyższe przeszkody. Klacz tak polubiła skakanie, jak tylko widzi ustawione przeszkody, to idzie jak torpeda i nie myśli o niczym innym. W dodatku do tego stopnia, że trudno ją spokojnie rozprężyć, bo się za bardzo ekscytuje, stojącymi stojakami, czy nawet tym, że ktoś chodzi z drągami i coś układa :)
Początkowo dużym zachwytem było dla wszystkich, gdy Della bez zrzutek pokonywała metrowe przeszkody, ale to był dopiero początek jej skokowych ambicji. Trochę treningów luzem i pod jeźdźcem i dobrnęliśmy do momentu gdy Della z jeźdźcem w siodle, ku zdziwieniu wszystkich, bez trudu pokonała 140 cm! i to robiąc najazd z kłusa :)

 

    Niestety radość z tych wyników nie trwała zbyt długo... 4 stycznia 2011 Della zostawiona w hali przy bandzie zaplątała się uwiązem o leżące za bandą brony, a wystraszona przez kolegę Wakata, który wyskoczył ze swojego okienka by ją ugryźć, szarpnęła się, przerzuciła brony nad bandą i zaczęła z nimi dzikie szarże po hali kalecząc sobie nogę. Rana była głęboka, niestety w popołudniowych ciemnościach i pod strumieniem krwi nie było widać jak bardzo, więc podręczna pierwsza pomoc - przemycie skaleczenia środkiem na rany, doustny antybiotyk, dla ludzi co prawda, ale w potrójnej dawce i przerażony koń został w stajni. Następne dwa dni noga była mocno spuchnięta, a klacz przy próbach poruszania się używała tylko trzech pozostałych, tak więc nadal antybiotyk i przemywanie rany. Na trzeci dzień opuchlizna zeszła, koń zaczął chodzić na czterech nogach, ale teraz dopiero się okazało jak głębokie jest zranienie i że tak właściwie kwalifikowało się do szycia, ale w tym momencie było już na to o wiele za późno. Na szczęście rana ładnie przysychała i wyglądała coraz lepiej, do momentu gdy Della zaczęła się już kłaść do spania i w ranę nawłaziła słoma. Tak więc na konsultację przyjechał weterynarz, który jak się okazało nie bardzo wiedział co z tym zrobić, mało tego uznał że się boi i jedyny pożytek, to podanie konkretniejszego antybiotyku i paru innych leków. Uznał, że rana się sama oczyści w miarę gojenia, hmm... to nawet ja sama mam więcej pomysłów i chęci, żeby jednak coś z tym zrobić, chociaż nie dysponuję fachowymi lekami itp. Tak więc leczenie trwa dalej... rana już na tyle przyschła, że można ją owinąć i tym samym zaczęłam od Delli wymagać więcej ruchu. Na początek kilka kółek kłusem po hali, krótki galop... trochę koń jeszcze nogę oszczędza, więc zanim znów dostanie jeźdźca na grzbiet musimy chwilę poczekać, a na skoki niestety zdecydowanie dłużej...:( Della na chorobowym do odwołania.

Więcej szczegółów z wspólnych przygód i treningów w galerii zdjęć Delli.
Zapraszamy!